![róbcie to, co umiecie robić najlepiej, ludzie [WYWIAD] róbcie to, co umiecie robić najlepiej, ludzie [WYWIAD]](https://i0.wp.com/i.iplsc.com/-/000KPDYU1YS44CBK-C461.webp?w=1024&resize=1024,0&ssl=1)
Oliwia Kopcik, Interia Muzyka: Spotykamy się przy okazji wydania płyty “MTV Unplugged”. Widziałam w internecie opinie, jeszcze przed premierą, że ta płyta, to będzie najważniejsza płyta 2025 roku. Co pan na to?
Wojciech Waglewski: – Dla mnie tak. Nie zajmuję się rankingami, nie wiem, czy ona jest ważna, czy jest nieważna. Nie wiem nawet, jaka jest ta płyta, bo – tak z ręką na sercu – jej nie słyszałem, posłucham dopiero wtedy, kiedy będzie w formie winyla. Ale myślę, że koncert był fajny. Oczywiście on się kierował jeszcze telewizyjnymi wymogami, w związku z tym nie miał takiej dramaturgii, jaką będzie miał podczas trasy koncertowej.
Ale było to dla nas bardzo fajne wyzwanie, takie do którego kroczek po kroczku dążyliśmy. Nawet nie chodzi o to, że akustycznie, bo my parę takich doświadczeń z akustycznym graniem za sobą już mamy. Mieliśmy płytę “Koncert w Łodzi”, lat temu kilkadziesiąt, to była inicjatywa Telewizji Polskiej – grali tam też Grzesiek Ciechowski z Republiką, Lech Janerka. Plus później orkiestry z Mosiem [dyrygent Marek Moś – przyp. red.], “Voo Voo przy lampce”…
Tego typu spotkań kameralnych z instrumentami akustycznymi mieliśmy dużo, natomiast pierwszy raz mieliśmy możliwość zrobienia takiego – nie bójmy się tego słowa – wielowymiarowego widowiska. Działaliśmy z entuzjastycznie nastawioną do tego ekipą, co też nas bardzo ucieszyło. Pogrzebaliśmy trochę w takich pomysłach scenograficznych, troszkę bauhausowskich, troszkę tam się pojawiło takich kolorków z Mondriana, czyli tylko czerwony, niebieski, żółty, reszta raczej czarno-biała. Pojawiły się takie elementy, które nie do końca chcę zdradzać, ci z państwa, którzy widzieli w telewizji, to mniej więcej wiedzą, ale one się wydają pozornie minimalne, ponieważ jesteśmy przyzwyczajeni – zwłaszcza w Polsce i zwłaszcza muzyce rozrywkowej – że wszystkiego jest mnóstwo, za to mało widać wykonawców, ale to nas tutaj wyróżnia. Nie wiem, czy to fajne, żeby się akurat w ten sposób wyróżniać, ale karczemnie są świecone te koncerty, więc myśmy się tutaj umówili, że zrobimy koncert taki, na którym będzie coś widać i będzie coś słychać.
I te aranże specjalnie przygotowane przez moich kolegów z zespołu – co też jest fajne, że nie aranżował tych koncertów ktoś z zewnątrz – spowodowały, że to było takie wydarzenie, przy którym można było posłuchać muzyki, dobrze się poczuć i przy okazji przedrzemać troszkę, bo długi koncert, długie formy, jak ktoś miał coś do jedzenia, to też się mógł pożywić, bo to na siedząco… I tak będą te koncerty teraz, zdaje się, wyglądały. Takie koncerty, które generalnie zapewniają komfort.
W książce napisanej z Piotrem Metzem mówił pan, że od początku i cały czas naiwnie wierzy, że uda się stworzyć “coś nowego”. Czy takie projekty jak – kultowe trzeba przyznać – MTV Unplugged nie udowadniają właśnie, że to się udało?
– Ja tak mówiłem?! Bliższa mi jest wersja Keitha Richardsa, że w muzyce rockowej nic nowego się nie zdarzy, bo już dawno zostało wymyślone (śmiech). Ja na pewno dążę do tego, żeby – mimo już starczego wieku – nasze nowe pojawienie się na szerszym forum miało jakiś sens. Znaczy, sens dla nas, żeby ono nam przyniosło jakieś nowe doświadczenia, żebyśmy mogli pokazać utwory w nieco innej formie. Też żebyśmy mogli się nacieszyć wspólnym graniem, ponieważ pozapraszałem troszkę wybitnych artystów, a to zawsze fajnie posłuchać i ogrzać się ciepełkiem ich talentów. No i to się nam udało, i to rzeczywiście było dla nas nowe doświadczenie, bo przez te aranże i to wszystko, to nabrało nieco innego wymiaru, niż wszystkie koncerty akustyczne, które graliśmy do tej pory, wygrywając wersje takie piosenkowe, typu “przy ognisku”, tych piosenek, które wszyscy znają. Tu się pokusiliśmy o długie formy, dużo spokoju, dużo przestrzeni. Wiem, że to było doświadczenie fajne też w odbiorze publiczności, co najważniejsze, ale też w odbiorze osób, które zaprosiłem na ten koncert, co było dla mnie równie ważne.
Jeszcze się tej książki trochę przyczepię, bo czytałam ją kiedyś i w końcu mam szansę zapytać o to, co mnie tam zaskoczyło. I padło tam też, na przykład, takie zdanie, że nikogo nie obchodzi, czy muzykowi się dobrze grało, tylko czy miał dobry kontakt z publicznością. A ja mam wrażenie, że jednak jeśli publiczność widzi, że muzyk się dobrze bawi, to ona też się dobrze bawi.
– No to właśnie różnie z tym bywa. To przede wszystkim pokutowało w polskim jazzie, teraz na szczęście są jazzmani, którzy o to dbają, ale wtedy się schodziło ze sceny i mówiło: “Ale fajnie nam się grało”. Byłem na paru koncertach wybitnych muzyków, nie tylko polskich, które były nudne po prostu. My jesteśmy zespołem improwizującym, to dla wielu ludzi też może być nudne. Słyszałem takie opinie o naszym zespole, że nawet piosenki nie są takie złe, tylko po każdej piosence ktoś musi zagrać solówkę. No bo taka jest koncepcja tej orkiestry, nic na to nie poradzę (śmiech). Muszę im dać sobie pograć, sam nawet tam nie mam miejsca dla siebie.
Ale generalnie trzeba nad tym panować, na litość boską. To musi mieć jakąś dramaturgię, ten zespół też musi jakoś wyglądać… Opowiadam o tym często, że podglądałem koncerty z powodów nie tylko muzycznych, nie patrzyłem na solówki wymiatane przez poszczególnych muzyków, ale patrzyłem na formę komunikatu. Widziałem koncert Dona Cherry’ego na Jamboree, który był jednym wielki widowiskiem i powodował, że wszyscy unosili się w powietrze. Jeden z najważniejszych koncertów, jakie widziałem w życiu, to był koncert zespołu Osjan w Teatrze Żydowskim, w 1971 roku. To było takie wydarzenie, że do tej pory pamiętam każdy dźwięk. Albo koncerty Ewy Demarczyk i jeszcze wielu wybitnych artystów. A w muzyce improwizowanej takim ważnym doświadczeniem był koncert Milesa Davisa, który spowodował, że myślę, że jestem szczęśliwym człowiekiem, że nigdy nie musiałem grać w jego zespole, ponieważ bardzo brutalnie przerywał wszelkie popisy muzykantom. Na całym tym koncercie lider czuwał nad dramaturgią koncertu, a nie nad tym, czy każdy sobie pograł, bo to wtedy byłoby nudne. Miles to robił bardzo brutalnie, James Brown też to robił bardzo brutalnie i myślę, że trochę o to chodzi.
Nie mówię o takich dużych widowiskach, które mają zupełnie inny charakter. Tam, gdzie się ogląda muzykę przy pomocy telebimu, to jest w ogóle inna historia, najmniej mnie interesująca. Ale w ramach koncertów, również tych malutkich, klubowych, trzeba mieć świadomość, że spotykamy się wszyscy po to, żebyśmy wszyscy coś przeżyli. Dużo by o tym opowiadać, bo jest też taka europejska forma – odkąd się w ogóle pojawiła muzyka klasyczna – obserwowania muzyków, nie uczestniczenia w jakimś obrzędzie. Tego nie ma, na przykład, we współczesnej muzyce włoskiej, bo tam kompozytor ma z jednej strony łatwą pracę, a z drugiej dosyć ciężką, bo musi napisać taką piosenkę, którą już wszyscy kiedyś słyszeli. Ja bym tak nie chciał być kompozytorem, ale efekt jest taki, że, na przykład, podczas występów pana, który się nazywa Renato Zero – na marginesie “Zero” to pseudonim pochodzący z tytułu recenzji jego pierwszej płyty – 40 tysięcy ludzi stoi i śpiewa z nim piosenkę od początku do końca. Nawet jeśli jest hip-hop czy ciężka muzyka, to refren musi być taki, że są zapalniczki i wszyscy śpiewają. W każdym razie tam to jest warunkiem podstawowym, że to musi być wspólne przeżycie.
To jest drastycznie różna sytuacja, od muzyki, którą się tworzy w środku Europy, i pewnie nie za bardzo bym chciał brać w tym udział, chociaż ogląda się i przeżywa takie koncerty fantastycznie. Ja wolę takie koncerty, na których się eksperymentuje. Ale jeśli się eksperymentuje, improwizuje i tak dalej, to trzeba cały czas pamiętać o tym, że to chociaż trochę powinno zainteresować przynajmniej część osób.
Śmiało mogę powiedzieć, że na waszych koncertach – pomijając muzykę – najbardziej podoba mi się to, że właśnie mam wrażenie, że was to cały czas cieszy. I potem wychodzę z tego koncertu, i dopiero mi się przypomina, że jest jakiś w ogóle inny świat poza tym miejscem, w którym byliśmy przed chwilą.
– To bardzo miłe. Ale tak jest, bo jesteśmy trochę nietypowym zespołem. Po pierwsze, bardzo długo gramy ze sobą. Głównie zmieniali się u nas perkusiści z różnych powodów i za każdym razem, kiedy pojawia się inny muzyk, to ten zespół trochę zmienia oblicze. To jest tak skonstruowane, że każdy nowy muzyk, wnosi nowy element do języka muzycznego, którym się posługujemy. Ale generalnie od dłuższego czasu utrzymuje się ten sam skład.
Podstawową zasadą funkcjonowania tego zespołu jest to, żeby się nie nudzić w pracy. Tak jest skonstruowany ten program, że nikt nie wie, jak on jest skonstruowany, poza mną (śmiech). Ja też nie wiem do końca, bo to się konstruuje podczas grania. Też każdy z nas pracuje nad swoimi projektami. Mam to szczęście, że mam zespół złożony z wybitnych muzyków i to jeszcze różnych wiekowo i o różnych doświadczeniach. Każdy z nas przychodzi ze swoim dorobkiem na koncert i kawałek z tego, co robił ostatnio, przenika do tego, co gramy razem. W tym momencie Karim kończy jakąś muzykę teatralną, Mateusz pracuje nad projektem związanym z muzyką Mozarta, Bryndu jest na Kostaryce, też coś tam muzycznego robi – i to wszystko powoduje, że kiedy się spotykamy, jesteśmy ubogaceni przez te doświadczenia, które w międzyczasie się zdarzyły. I to powoduje, że się zaskakujemy cały czas, i zawsze nam to sprawia… w sumie nie zawsze radość. Kiedy się gra kilka koncertów z rzędu, to pierwszy sprawia radość, na drugim się chce odtworzyć to, co było, ale nie wychodzi, więc jest słabiej, potem się troszkę podnosimy, na czwartym już jest lepiej, a piąty rewelacja. Tak że proszę przychodzić na piąte koncerty.
To ja wrócę do płyty, z powodu której się tutaj spotkaliśmy. Trudno było wybrać te kilkanaście piosenek? Bo projektów różnych trochę było…
– (śmiech) Trudno było, bo jednak tych piosenek trochę napisałem i 90% z nich nie pamiętam, więc po prostu wybrałem te, które pamiętam. A mówiąc poważniej, rzeczywiście wybierałem takie, których teksty pamiętam, żeby nie trzeba było sięgać do ściągi, chociaż ściąga jest w użyciu niestety, ale – z tych, które pamiętałem – wybieraliśmy formy, które są na tyle elastyczne, że można je będzie porozciągać. Bawiliśmy się w długie aranże, bardzo minimalne, dlatego pojawiły się takie piosenki, jak “Bezruch”, “Gdybym” czy “Sobota”. To są utwory, które pozwalają na takie powolutku budowanie nastroju. Mogliśmy też zaprosić do współpracy fantastyczne artystki, poza orkiestrą oczywiście. Czas najwyższy chyba, żeby powiedzieć, że tam trzonem jest zespół Voo Voo, ale jest tam paru zaproszonych gości, wybitnych artystów, którzy przy okazji się z nami przyjaźnią i dzięki którym tworzy się troszkę nepotyczno-koleżeńska atmosfera, powodująca, że nam się ten koncert bardzo miło grało.
Przy takim gronie zaproszonych artystów, no to wiadomo było, że z Maleńczukiem na dzień dobry, na przystawkę, zagramy jakieś dwa śmieszne, z Waglewski Fisz Emade zagraliśmy trzy takie, które dało się zorkiestrować. No i wiedziałem, że musi być śpiewaczka operowa, więc pojawiła się Samitra Suwannarit, fantastyczna tajska sopranistka, niewielkiej budowy dziewczyna, o takim głosie, że żyrandole pękają. Pojawiła się Masha Natanson, która zasługuje na to, żeby świat cały ją poznał. To wybitna artystka obdarzona wielką charyzmą. Pojawił się Tomek Makowiecki, pojawiła się młodziutka Sophie LaRo, pół Brazylijka, pół Polka. Pojawiła się orkiestra Karima, Kasai, niezwykle uzdolniona pani, która jest świetną pieśniarką, kompozytorką – ona stoi za sukcesem wielu polskich artystów, czym się nie chwali za bardzo, ale brała udział m.in. w projektach Rojka. Wszystkie te utwory były też pod tym kątem dobierane.
Trzeba było zagrać też te nieszczęsne “Jak gdyby nigdy nic”, nawet – za co bardzo przepraszam – “Łobi Jabi” też się pojawiło.
Są też takie piosenki, w których oddał pan pałeczkę innym wokalistom, takie samo wrażenie miałam, na przykład, przy Anawie. I w ogóle na waszych koncertach jest tak, że nie stoi pan na środku z zespołem za sobą. To dosyć niespotykane podejście do bycia wokalistą.
– Trzeba znać swoje miejsce w szeregu. Wokalistom oddaje, bo fajnie jest, kiedy na scenie pojawia się ktoś, kto umie śpiewać. Ja tam tylko opowiadam o czymś, więc czasami jak ktoś zaśpiewa… Są w moim zespole osoby młodsze i lepiej zbudowane ode mnie, więc muszę ich dopuścić. Ja rzeczywiście mało gram w tym zespole. Ktoś mnie kiedyś prosił, żebym wreszcie na tej gitarze coś zagrał. Mam nadzieję, że mi się to uda zrobić, bo nie mogę się przecisnąć między saksofon a perkusję (śmiech).
A mówiąc poważnie to, wybrałem sobie taką rolę. Kiedyś mi to powiedział Wojtek Morawski – bo był taki zespół Morawski Waglewski Nowicki Hołdys – że ja nie mogę grać w zespole, ja muszę prowadzić zespół. I się przyzwyczaiłem do tej myśli. Tak mi to wmówił, że założyłem swój zespół i tak troszkę z boku stoję, żeby ich czasami sprowadzić na ziemię. Poza tym w muzyce improwizowanej, a taką była i jest nadal muzyka rockowa, idea polega na tym, że granie jest jedną z czynności ważnych dla muzyka na scenie, ale równie ważną – a czasami nawet ważniejszą – czynnością jest słuchanie. O tym się czasem zapomina, kiedy się myśli o tym, że “fajnie mi się grało”. Więc to słuchanie polega na tym, że dobrze zrobić czasem pauzę i posłuchać, co gra kolega, żeby mu, na przykład, nie przeszkodzić w następnym wystąpieniu. Ponieważ jestem najstarszy, to wiem, że to trzeba robić, moi koledzy w zespole nie wszyscy o tym wiedzą, więc czasem muszę brutalnie o tym przypomnieć.
Bo zna pan ten żart, skąd wiadomo, że to wokalista jedzie na rowerze?
Bo ma lampkę skierowaną na siebie.
– To ciekawe (śmiech). Ja tych lampek unikam właśnie.
Dlatego mówię, że to dosyć niespotykane podejście do bycia wokalistą.
– O wokalistach to dużo by opowiadać, ale może nie brnijmy w to (śmiech). Pracowałem bardzo dużo jako muzyk studyjny i w zespołach, będąc w cieniu różnych wokalistów – z Krysią Prońko, z Ewą Bem i różnymi innymi. W zasadzie pół mojego młodego życia to było pracowanie w cieniu wokalistów i tak w tym cieniu zostałem.
Zresztą, tak jak mówię, ja uważam, że umiem śpiewać, w sensie umiejętności, że umiem frazować, ale Bozia głosu nie dała do końca, więc tak naprawdę wolę, żeby czasem ktoś tam ryknął porządnie. Ale była taka płyta “Najlepsi śpiewają Voo Voo”, która była dosyć chytrym posunięciem, ponieważ ona miała zawsze dobre recenzje. Bo jedni pisali, że fantastyczni są ci artyści, których zaprosiliśmy, i wreszcie te piosenką są fajne, a inni pisali, że wolą te piosenki w wykonaniu Voo Voo. Czyli tak czy inaczej była ta płyta dobrze przyjęta. I na tej płycie śpiewali przecież moje piosenki wybitni ludzie, i lubię czasem, jak śpiewają.
Chociaż byłem kiedyś na koncercie poświęconym Grzesiowi Ciechowskiemu, już po jego śmierci, i sobie pomyślałem, że będę musiał przed śmiercią w testamencie napisać listę osób, które chciałbym, żeby się nigdy nie zabierały za moją twórczość. Chyba to zrobię, bo to potrafi być okrutne.
Może nie będę pytać kto to i wrócę do płyty (śmiech).
– I tak nie powiem. Ja nigdy publicznie o innych osobach niczego złego nie powiedziałem.
Na płycie mamy też oczywiście synów i zawsze mnie to ciekawi, kiedy rozmawiam z kimś, kogo dzieci też poszły w muzykę, bo słyszałam już różne opinie: że fajnie jest dzielić pasję z rodziną, ale też, że wiedzą, że to trudne, ale nie mogą ograniczać pasji, albo że reakcją było: “Znajdź sobie jakąś normalną pracę”. Jak to było u was?
– Ja w ogóle nie wiedziałem, że oni płytę nagrali, po pierwsze. Po drugie my – moi synowie i ja – interesujemy się muzyką jako formą ekspresji, będącą wyrazem buntu przeciwko temu, co robią rodzice. Ja zakładając zespół, mając długie włosy, biorąc gitarę i tak dalej, robiłem wszystko, żeby na każdym kroku pokazywać, że z generacją moich rodziców nie mam nic wspólnego. Jak mi ojciec kazał obciąć włosy na pierwszą weryfikację, to myślałem, że ucieknę z domu i już nigdy się tam nie pokażę (śmiech). Moi synowie robili swój hip-hop, ja specjalnie nie byłem do tego przekonany.
Mówił mi o talencie perkusyjnym mojego syna Emadziaka Tomek Stańko. Kiedyś też jechałem ze świętej pamięci Robertem Leszczyńskim na jakiś koncert do Kazimierza, w samochodzie mnie zapytał, czy słucham troszkę młodych, bo jest taki fajny zespół Fisz i Emade. Ja mówię: “Coś o nich wiem”, on: “Skąd wiesz”, a ja: “No bo to moi synowie”. To on zatrzymał samochód i nie mógł dojść do siebie długo. I tak cały czas piszą na różnych forach, że im tatuś wszystko załatwił. Nic im tatuś nie załatwił i nie chciał tego załatwiać, a oni nie chcieli, żeby załatwiał. Muzyka rockowa jest przejawem buntu pokoleniowego, estetycznego i tak się rodzi. A potem, jak już zrobili swoje i zaistnieli na rynku, to doszliśmy do wniosku, że możemy od czasu do czasu się spotkać i tak generacyjnie powymieniać muzycznie.
Na ich ostatniej płycie, która zresztą wyszła w ten sam dzień, co “MTV”, Fisz rapuje, że “dobre geny w wypasionej wersji”. Strasznie urocze.
– To miło! Nawet tej frazy nie zauważyłem, a słucham tej płyty, gdyż mi się podoba to, co grają. No tak… dobre geny, ale w bardziej wypasionej wersji. Muszę nagrać jakiś nowy numer w tej sytuacji (śmiech).
Przed nami też trasa promująca płytę i zadam chyba najbardziej oczywiste pytanie – czego możemy się spodziewać?
– Tego, że niczego nie możecie się, państwo, spodziewać. Będzie na pewno inny skład niż na płycie, będzie trochę ograniczony z powodów oczywistych, logistycznych. To nie jest tak łatwo, chociażby dlatego, że synowie w tym samym czasie promują płytę, więc będą może na jakimś jednym koncercie. Będzie troszkę gości innych jeszcze, bo chciałbym, żeby te nasze piosenki zaśpiewało jeszcze parę osób, nie zdradzę jakich.
Podstawą jest zespół Voo Voo, jest orkiestra Karima, jest Masha Natanson, Samitra Suwannarit, Sophie LaRo, jest Kasai – to jest podstawa, która będzie na wszystkich koncertach. Goście będą dobierani.
Spotkamy się też w Jarocinie, choć tym razem akurat nie w składzie Voo Voo, ale czy po latach grania ten Jarocin to jest dla pana cały czas takie kultowe miejsce? Bo to jednak są też początki Voo Voo.
– Tak, nawet parę lat temu się załapałem, mówiąc kolokwialnie, na jakieś kierownictwo artystyczne. Ten Jarocin się zmienił bardzo. Oni mają, zdaje się, cały czas kłopot z tym, co tu zrobić z tym Jarocinem, ponieważ jest wokół niego mnóstwo mitów. Część mitów polega na tym, że to był festiwal punkowy. Nieprawda. To był jeden z dni, był też metalowy, grałem tam też z Osjanem, były zespoły jazzowe… To była taka mała enklawa estetyczna, nie było żadnej przewodzącej grupy. To był wtedy festiwal, który promował młodych artystów, typu Acid Drinkers. W ogóle wypromował wielu. Kiedy zakładałem zespół, Hołdys mi powiedział, że mam pojechać do Jarocina i po tym mogę nagrać płytę. I tak zrobiliśmy, i od tego Jarocina zaczęła się nasza, w cudzysłowie, kariera.
Chciałbym, żeby takie czasy wróciły i myślę, że fajnie byłoby, gdyby było trochę kreatywności w tym festiwalu. On cały czas się boryka z tym, czy pokazywać starych dziadów, jak ja albo kombatantów jarocińskich, głównie z tego kręgu punkowego… Ubolewam nad tym, bo z tych Jarocinów, które ja pamiętam, to głównym koncertem był zawsze koncert Dżemu kończący Jarocin, więc to w ogóle z punkiem nic wspólnego nie miało. Ale faktem jest, że akurat Jarocin trafiał w te czasy, kiedy punk do nas wreszcie dotarł i był taką nową siłą. No i chciałbym, żeby on kreował coś.
Ja się temu nie przyglądam za bardzo, bo narobiło się troszkę festiwali pokazujących muzykę polską w różnym świetle. Męskie Granie stety albo niestety udowodniło, że można pokazywać tę muzykę w bardzo szerokim spektrum, świetnie nagłośnioną, świetnie zagraną i że można tam wkładać i jazz, i free jazz, i rock, i tak dalej. Ciężko jest coś pod tym urodzić nowego, ale na całe szczęście są też mniejsze festiwale. Graliśmy w Cisnej na takim festiwalu fantastycznym, on mi bardziej przypomina ten klimat Jarocina.
– Tak, Zew się budzi. Fantastycznie tam było. Ale teraz w Jarocinie będę grał ze Zbyszkiem Hołdysem, który z kolei nigdy w Jarocinie nie grał. Nie wiem, co jest w tej chwili taką ideą przewodnią tego festiwalu i jaka jest tam atmosfera. Mnie najbardziej brakuje na tych polskich festiwalach kreowania jakiegoś nowego zjawiska albo artysty. Tak by mi się marzyło, żeby, na przykład w Jarocinie, jakieś nowe Acid Drinkers albo coś takiego się pojawiło. Ale to, że jest, to jest w ogóle świetne.
Ale w Jarocinie mamy też, co jest chyba najważniejszym elementem – przynajmniej ja tak lubię myśleć – Jarocińskie Rytmy Młodych.
– Jest, od tego się w ogóle zaczynał Jarocin, prawda? Ale czy ktoś potem nad tymi wykonawcami, którzy wygrali, przejął jakąś medialną opiekę?
Właśnie ja chciałam bardziej pana zapytać, czy takie przeglądy mają jeszcze rację bytu, czy raczej wszystko się już teraz dzieje w internecie?
– Myślę, że radio straciło w ogóle rację bytu. Te listy przebojów Trójkowe, które gromadziły wokół siebie tysiące ludzi, częściowo się skompromitowały, kiedy się okazało, że nawet ta Trójkowa – przy której byłem przekonany, że to wszystko słuchacze decydują, a znalezienie się na liście Trójkowej to był poważny wiatr w plecy – to były jakieś ustawki. To bardzo mnie zniechęciło. Ale generalnie ja nie wiem, kto słucha radia. Są tacy szaleńcy, bo te radia cały czas jeszcze jakoś funkcjonują, ale na pewno już nie mają takiej siły, jak kiedyś. Teraz internet jest główną pożywką, nie da się ukrywać.
Nie jestem przekonany, czy to jest łatwa droga. Bo kiedyś były dwa programy radia ciekawe i jeden program w telewizji, więc jak ktoś się pojawił w jednym albo drugim, to już był gwiazdą. A teraz z faktu, że ktoś nagrał telefonem jakiś fragmencik koncertu, nic nie wynika, bo to może być bardzo zły fragmencik albo bardzo złego koncertu, albo bardzo źle nagrany. Na całym świecie są zespoły, typu Arctic Monkeys, które dzięki internetowi zaistniały. I to jest droga, tylko bardzo ciężka droga, bo człowiek się zanurza w oceanie, gdzie tych rybek różnych, które chcą wypłynąć, jest mnóstwo. Jak się przebić tam i czy naprawdę tylko muzyką… nie jestem do końca przekonany.
To jeszcze na koniec filozoficznie – gdyby wiedział pan, że słucha pana cały świat, to co by pan powiedział?
– Żebyście posłuchali kogoś młodszego przede wszystkim i takiego bardziej uśmiechniętego. Nie, ja jestem optymistą w ogóle (śmiech). Słuchajcie samych siebie, tak naprawdę, i róbcie to, co umiecie robić najlepiej, ludzie.