Konrad Mazur, WP SportoweFakty: Zacznijmy od samego początku. W jakich okolicznościach Sean Wilson został żużlowcem?
Sean Wilson, były angielski żużlowiec, brązowy medalista IMŚJ: Mniej więcej, gdy miałem cztery lata dostałem swój pierwszy motocykl. Tak więc szybko zaadaptowałem się do maszyn. Mój tata także jeździł na motocyklach. Mając sześć lat szlifowałem swoje umiejętności, próbowałem scramble, a w wieku dziesięciu przeniosłem się do wyścigów na trawie. Był tam też Joe Screen i Gary Havelock, trzymaliśmy się mocno. Wiesz, trudno było jeździć w naszym wieku tak zwyczajnie na żużlu, bo to nie było dozwolone. Miniżużel dla nas właściwie nie istniał.
Jazda na trawie to trudna sztuka, ale wyrabiała charakter. Nie było gładkiej nawierzchni, ale dziury, nierówne miejsca, paprałeś się w tym ciężkim materiale, błocie i gów*ie. Jeździliśmy na torach, które robiono na farmach. Myślę, że mieliśmy ok. 15 lat jak zaczęliśmy swoich sił w normalnym żużlu. Pamiętam, że uczestniczyłem w treningach u Olle Nygrena. To był znakomity czas dla mnie. Zaczynając 16 rok otrzymałem ofertę z Sheffield, gdzie działał Eric Boocock. Wspólnie z rodzicami podjęliśmy decyzję, że to najlepsza oferta na start.
ZOBACZ WIDEO Sajfutdinow: Dostaję sygnały, że władze FIM i GP chcą mojego powrotu do mistrzostw świata
Nie korciło cię, żeby zrobić podobną rzecz, co Gary Havelock ze swoją datą urodzenia? Trochę nakłamał przy wyrabianiu licencji, dzięki czemu zaczął szybciej jeździć w lidze.
Nie. “Havvy” miał przy sobie tatę Briana, więc łatwiej mu było uzyskać jakieś kontakty, żeby gdzieś się wcisnąć. Mając 15 lat skorzystał na tym. Pamiętam bardzo dobrze ten numer, ale ja się nie zdecydowałem (śmiech).
U twojego najlepszego żużlowego kumpla idolami byli Amerykanie. A jak było z tobą?
Gdy zaczynałem jeździć, to idolem był Bruce Penhall. Natomiast będąc małym szkrabem, byłem wpatrzony w Ole Olsena. Jednego dnia to wszystko się zmieniło. Wspólnie z tatą i jego znajomymi oglądałem wyczyny Olsena na torze. Potem poszliśmy na “fish and chips”, a tam spotkaliśmy go! Poprosiłem go o autograf. Wiesz, że wcale mi go nie dał?! Dlaczego? Nie wiem. Był tam też Penhall i podpisał mój zeszyt z autografami. Nigdy nie zapomnę tego dnia.
Jako dzieciak zapamiętałem ten dzień bardzo dobrze. Oczywiście nigdy później nie byłem zły na Olsena, bo mógł mieć gorsze chwile. To nie jest zła osoba. Tamta sytuacja to dla mnie pewnego rodzaju nauczka. Jeżdżąc po różnych obiektach, starałem się nikogo nie pominąć i znaleźć czas dla każdego, by odszedł z podpisem. Bez kibiców nie ma żużla.
Twój początek kariery to jazda dla Sheffield Tigers. Jak tam trafiłeś i co pamiętasz ze swoich początków?
Ekipa, do której trafiłem była naprawdę znakomita. Shawn i Kelly Moranowie, Neil Collins, Peter Carr. Tor przypadł mi do gustu. Duży i szybki. Komfortowa sytuacja aby się rozwijać. Mogłem uczyć się od wielkich zawodników i delektować się prędkością w Sheffield. Spędziłem tam naprawdę dobry czas. Zrobiłem duży progres, zbudowałem swój charakter do jazdy. W pewnym momencie coś się jednak skończyło. Przed wylotem do Australii dostałem telefon, że Sheffield zamykają. Wiem, że jestem już stary i jak sobie patrzę znowu na ten obecny tor, to mówię sobie: O matko! Jaki ten tor wąski.
A co do Kelly’ego. Przez chwilę nie startował na wyspach i po jego powrocie mieszkał przez dwa tygodnie u mnie i w zupełności mi to wystarczyło (śmiech). Wspaniały gość, bardzo w porządku wobec innych. Gdy jesteś w tak młodym wieku, to znakomita szkoła żużla, by mieć obok gościa, który tak porusza się na motocyklu. Wiele się nauczyłem będąc z nim w parku maszyn. I tego luzu, który przekazywał. W stu procentach się zgadzam, pił za dużo, ale takie były lata 80-te. Nie zapomnę jego motta przed spotkaniem. “Sean, jak przegramy też się schlamy”.
A co uważasz za najważniejszą sytuację, wydarzenie, które miało miejsce podczas twoich startów dla Sheffield Tigers?
Trudne pytanie, bo wróciłem do tego klubu na drugą część kariery i wygraliśmy Premier League dwukrotnie. Wyjątkowe był pierwszy tytuł w Indywidualnych Mistrzostwach Premier League. Zwycięstwa indywidualne a drużynowe to zupełne inne uczucia. W końcu tego potrzebowałem. Wiem, że to trochę samolubne, ale cieszyło mnie to bardzo.
Twój wielki wyczyn to podium podczas Indywidualnych Mistrzostw Świata Juniorów (dawniej IMEJ) w Zielonej Górze. W 1987 Gary Havelock wygrał te zawody, a ty stanąłeś z nim na podium.
To co najbardziej pamiętam, to dużą publikę na trybunach. Podróżowaliśmy wspólnie z Garym na te zawody. Pierwszy raz zobaczyłem Polskę. Widok na zdjęciu, gdzie stoimy wspólnie jest do dnia dzisiejszego niesamowity. Cieszy mnie ten wynik, bo niewiele było sytuacji, że Anglicy stali razem na podium. W dodatku jesteśmy kumplami! Uważam, że dobrze mi poszło. Miałem swój dzień. W moim pokoju wciąż stoi wielka kryształowa waza, a ponadto dodatkowa nagroda, za zostanie najmłodszym zawodnikiem na podium IMŚJ w tamtym czasie. Zielona Góra bardzo mi pasowała jako tor, to był zdecydowanie ten typ, na którym kochałem się ścigać.
A jak zapamiętałeś Polskę z końcówki lat 80-tych. Wielka Brytania wiodła życie na wysokim poziomie. To musiał być dla was szok.
Polska wyglądała inaczej niż u nas. Nasza wizyta wyglądała jakbyśmy przyjechali z innego świata. Patrzyły się na nas rodziny. Bus Havy’ego opanowały dzieci i chciały koniecznie naklejki. Rozdaliśmy właściwie wszystko. To były tylko trzy dni, a później Polska rosła w siłę. Wszystko się zmieniło na lepsze. Jakość i ilość wszystkiego, restauracji, barów, samochodów robiła wrażenie. Podobało mi się jak kibice jednoczą się i biorą udział w wydarzeniach, meczach. Ich styl kibicowania był bardzo wyjątkowy. Natomiast Lublin jako miasto zrobiło wrażenie. Ta katedra i mury kamienic, piękne Stare Miasto. Ma coś z Yorku, który uwielbiam.
Natomiast jak wspominasz samo jeżdżenie w Polsce?
Jazda w Polsce to też była świetna przygoda. Zrozumiałem też, że trener, menadżer zespołu to nie tylko wypełnianie programu, ale też wskazówki, gdzie mamy jechać, aby było dobrze. Polska to także presja i gadanie w stylu “musisz wygrać”. Czas w Polsce był super dodatkiem do Anglii czy Szwecji. Nie zapomnę pierwszego, dużego komplet w Lublinie. Odjechałem tam tylko dwa mecze i miałem najwyższą średnią. Opole kocham, choć nie należeli wówczas do topowych drużyn, może wielkich pieniędzy też nie było, ale dali mi szansę i za to jestem wdzięczny.
Gary Havelock wspominał, że nigdy nie został rozliczony w pełni. A jak było z tobą? Nie jeździłeś w Ekstralidze.
Generalnie problemów nie było. Byłem nieco zawiedziony tym, co się stało w Warszawie w 2002 podczas barażu o utrzymanie. Po swoim ostatnim biegu, zjechałem do parku maszyn i wszystko opustoszało. Spadliśmy jako drużyna i w pełni to zrozumiałem. Może jakieś tam pieniądze straciłem jeżdżąc w Polsce, ale nie było tego dużo. Tamta sytuacja była dla mnie nieco smutna, bo Opole to dla mnie drugi dom. Nie Lublin ani Rawicz, ale Opole. Jeśli pojechałem bardzo dobrze, to mogłem zarobić ok. dwa tysiące funtów. Nigdy nie miałem żadnych gwarancji finansowych. W Lublinie jak dobrze pamiętam to było chyba 100 funtów za punkt.
Może nie osiągnąłeś w polskiej lidze wiele jako zawodnik, ale każdy kto jeździł w latach 90-tych ma swój “pomnik” i jest traktowany jako unikat.
Miło to słyszeć. Radość sprawiała mi jedna rzecz. Trudna walka i jazda na polskich torach. Naprawdę mnie to cieszyło. Czasem było aż za bardzo. Byłem pod wrażeniem jak polscy żużlowcy bez pardonu walczą o każdy punkt. Styl jazdy w Polsce był super.
Opowiedz o tym jak dostałeś się do polskiej ligi.
Szukałem klubu, bo zrobiła mi się luka w Anglii. Wysłaliśmy listy do Niemiec i Polski. Odzew był ze strony Wittstocka oraz Opola. Skontaktowaliśmy się i byłem bardzo zadowolony. W debiucie zgarnąłem czternaście punktów. To był dla mnie wielki mecz. Dobrze się zaprezentowałem. Kibice byli wspaniali. Chyba przez godzinę rozdawałem wtedy autografy.
Ciekaw jestem twojej reakcji, gdy zobaczyłeś opolski owal. Jeżeli jakiś tor w Polsce miałby odpowiadać tym angielskim, to właśnie ten tor mógł nim być.
Zobaczyłem ten tor i pomyślałem “Będzie w sam raz”. Opole bardzo mi się spodobało. Wyglądał mi na dość szeroki, choć to jeden z krótszych w Polsce. Nawierzchnia była taka miękka, delikatna. Widać było dużo linii jazdy.
To był bardzo dobry czas dla ciebie. Natomiast gdybyś miał wybrać jeden szczególny moment np. wyścig albo spotkanie w barwach Kolejarza Opole?
Pamiętam jeden z występów po powrocie Todda Wiltshire’a. Jako Opole jechaliśmy mecz z Rybnikiem. To spotkanie było zapowiadane jako pojedynek na szczycie. Wygraliśmy ten mecz, a ja pokonałem go dwukrotnie. Może nie czułem się najlepszym żużlowcem w trakcie kariery, ale starty w Polsce dawały poczucie, że jesteś w stanie pokonać wielkie nazwiska. Takim meczem pokazałem Toddowi, że Opole mi pasuje i to jest mój tor!
Po trzech sezonach w Opolu przyszła krótka przerwa na LKŻ Lublin. Odjechałeś dla lubelskiego klubu tylko jedenaście biegów, ale wszystkie wygrałeś. Wow!
Było świetnie. Nie spodziewałem się, że pojadę tak znakomicie. Trochę głupia sytuacja, bo miałem wtedy wysoką średnią. Klub nie miał już pieniędzy, żeby mnie dalej powoływać, a ja nie mogłem później jeździć.
Wiesz, że krąży legenda o jednej sytuacji, w której jesteś głównym bohaterem. Wieczorem, przed meczem byłeś obecny na Starym Mieście w Lublinie i wyluzowaliście się ze swoją kompanią. Szef klubu nie miał tęgiej miny, gdy zobaczył kolejny kufel złotego trunku na stole. Ty byłeś jednak pewny swego, że następnego dnia dasz radę.
(śmiech) To prawda, bardzo dobrze to pamiętam. Powiedziałem coś w stylu: “biorę 15 piw, a jutro 15 punktów”. Jeżeli gadasz takie rzeczy, to jesteś pewien, że to zrobisz, a jak nie, to zapomnij, że będziesz miał kolegów w drużynie. Kochałem piwo już jako dzieciak i nadal je kocham (śmiech). Nigdy nie przystąpiłem do spotkania z nastawieniem, że źle się czuję, zabalowałem, czy coś takiego i będę jechał gorzej. Musiałem pokazać, że potrafię się zachować i chciałem się zaprezentować z dobrej strony. Wiedziałem, gdzie trafiłem. To Lublin! Tutaj jeździł wielki Hans Nielsen. Pokonałem wtedy Mariana Jirouta, który był dobrym zawodnikiem. Osiemnaście punktów to był wynik! A co do tego wieczoru? Cóż, to były małe piwka (śmiech).
Nigdy nie zostałeś IM Wielkiej Brytanii, choć wielokrotnie jeździłeś w finale. Twój największy sukces to zawody z 1997 roku, gdy zająłeś trzecie miejsce. Lepsi byli tylko Chris Louis oraz Mark Loram.
Ogólnie to był trudny czas dla mnie. Nie każdy był zadowolony z mojego zachowania, więc pozostałem bez drużyny w swoim kraju. Chciałem wziąć udział w mistrzostwach kraju, ale usłyszałem, że skoro nie mam klubu w Anglii, to nie mogę brać w tym udziału. Jeden z moich sponsorów poważnie się postawił i postraszył władze prawnikiem. To długa historia. Miałem po swojej stronie sporo argumentów. Nagle wystawili mnie jako wyjątek do eliminacji w Exeter. Na zawodach pojawił się menadżer z Bradford i powiedział, że muszę mieć herb klubu na swojej piersi. Wypiąłem się na to i pojechałem w barwach Wittstocka. Byłem drugi i dostałem się do finału. Tam już wszyscy mieli odpowiednie plastrony. Odjechałem znakomite zawody i zająłem trzecie miejsce. Następnego dnia otrzymałem masę telefonów. “Sean! Powinieneś wrócić do jazdy w Anglii”. Ostatecznie podpisałem kontrakt w Coventry. Jedno zaznaczyłem mojemu menadżerowi. Jeśli Opole albo Wittstock będzie miało spotkanie w tym samym czasie co Coventry, to jadę właśnie tam. Oni byli przed wami i mają pierwszeństwo. Bardzo dziwny rok dla mnie.
Myślisz, że miałeś potencjał na coś więcej? Żeby zdobyć więcej niż ten jeden medal?
Zawsze profesjonalnie podchodziłem do tematu i sprzętowo przygotowywałem się najlepiej jak potrafiłem. Jazda? Walczyłem z całych sił. Może nie podobał się niektórym mój styl życia, ale to jestem ja. Konkurencja o podium była naprawdę ogromna.
Kogo uważasz za najlepszego parowego? Z kim się najlepiej rozumiałeś?
“Havvy” i ja w Bradford. On na tych maszynach był nieprawdopodobny. Bardzo dobrze się rozumieliśmy. Gary przewidywał, gdzie za chwilę wjadę i robił mi miejsce. Shawn Moran także, bo to był pierwszy partner z pary. Spytaj mnie, kto był najgorszy.
Kontynuuj proszę.
Kelvin Tatum, on był chyba najgorszy z nich wszystkich (śmiech).
Który tor najbardziej ci się podobał?
Exeter. Z jednej strony mnie przerażał, a z drugiej fascynował. Jak już na niego wjechałeś, to już nie mogłeś z niego zejść (śmiech). Drugim ulubionym był Rzeszów. Wchodząc kiedyś na ten tor popatrzyłem na tor, a później na niebo i powiedziałem “właśnie dlatego jeżdżę na żużlu”.
Mówiliśmy o kolegach z pary, a co z przeciwnikami?
Powiedziałbym, że “Stoney” (Carl Stonehewer). Obaj ścigaliśmy się kilka lat w tej samej lidze i mieliśmy najwyższe średnie w lidze. Spotykaliśmy się wielokrotnie i czuliśmy, że jeden musi zlać drugiego. Mój mechanik mówił, że jesteśmy jak Penhall i Carter. Różnica była taka, że rywalizacja była zdrowa. On jednak wygrał, bo dostał się do Grand Prix, a ja nie. Nigdy mu tego jednak nie powiedziałem i nie zrobię tego (śmiech).
Załóżmy, że masz możliwość zmienić coś w swoim żużlowym życiu. Co to by było?
Trenowałbym na siłowni. Właściwie poza jednym wyjątkiem tego nie robiłem. Nigdy nie byłem jakiś gruby, ale przydałoby mi się to, aby wyśrubować wyniki. Ktoś mi kiedyś powiedział, że jakbym się bardziej przyłożył miałbym więcej medali i dostałbym się do GP.
Z czego jesteś najbardziej dumny ze swojej kariery?
Najbardziej jestem dumny z tego, że zacząłem i skończyłem karierę w tym samym klubie. Końcówka kariery była dla mnie bardzo dobra. Tych kilka lat wystarczyło, by zebrać w tamtym czasie największą liczbę punktów dla Sheffield.
Większość przechodzi przez trudny czas spowodowany kontuzją. Jak było z tobą?
W 1991 ścigaliśmy się w Australii na torze w Newcastle. Tor wyglądał na ciężki, przetrzebiony. W jednym z biegów jechałem na drugim miejscu za Leigh Adamsem, a czuwający za mną Tony Langdon wjechał we mnie z tyłu. Konsekwencją był złamany kręgosłup w środkowej części. Byłem przerażony, że moja kariera właśnie się skończyła. Moje nogi nie do końca były w najlepszym stanie, ale mogłem działać, przyszła ulga.
Po skończonej karierze nie zajmujesz się ogródkiem, ale grzebiesz w silnikach i dobrze się w tym odnajdujesz.
Jako zawodnik korzystałem z silników Antona Nischlera i Otto Lantenhammera. Kiedy odpoczywałem sobie od jazdy, to zagłębiałem się w sprzęt, jak to działa i co zrobić lepiej. Po skończonej karierze myślałem, co ze sobą zrobić. Mój przyjaciel znał się z firmą Tornado w Niemczech i tam poznano mnie z osobą, która przygotowuje silniki. Sporo podpatrzyłem, złożyłem silnik od podstaw i tak się zaczęło. Dziś pomagam młodym zawodnikom, zazwyczaj 13-14-latkom, doradzam ich rodzicom, co mają robić dalej. Czuję, że robię coś dobrze i mam jakiś wpływ na ich kariery.
Lata mijają, a żużel staje się coraz droższy. Mówią o tym legendy tego sportu, że to idzie już do granic możliwości. Czy ty masz jakiś pomysł by zejść z kosztami?
Wszystko jest zbyt skomplikowane, by znaleźć coś oczywistego. Jeżeli chodzi o Grand Prix i czołówkę światową, to nie ma się co łudzić. Tam będą ładowane pieniądze, bo zawodnicy chcą się rozwijać i być lepszymi od pozostałych. Po prostu rywalizacja. Natomiast, trzeba coś zrobić z kosztami w grupach wiekowych juniorów. Niektórych rodziców przytłaczają takie wydatki. Jazda na standardowych silnikach bez tuningu byłaby dobrym rozwiązaniem. Ich żywotność będzie większa.
Silniki to praca, a czas wolny? Co ci sprawia radość?
Piwka, grill i motocykle (śmiech). Mamy paczkę, z którą jeździmy sobie w wolnym czasie.
Kończąc naszą rozmowę pragnę ci złożyć życzenia urodzinowe, 7 listopada obchodzisz 55. urodziny. O czym jeszcze marzysz?
Nie będzie to nic wielkiego. Chcę się cieszyć życiem i dobrym zdrowiem.
Spodobał ci się artykuł? Lubisz żużlowe historie? Zajrzyj TUTAJ