
Rafał Samborski, Interia: Na “The Legend” będą występować legendy polskiego rapu. Od razu pomyślałem, że było po drodze kilka osób, które mogły stać się legendami, ale odpadły z różnych powodów. Kogo z nich ci najbardziej szkoda?
Numer Raz: – Wiesz, można powiedzieć, że ja również odpadłem, dlatego aż dziw bierze, że jestem na koncercie w legendach, bo niektórzy twierdzą, że mnie już nie ma. Gdybym miał się zastanowić nad tymi, którzy odpadli po drodze, to muszę przyznać, że nigdy nie zagłębiałem się w polski rap aż tak bardzo. Może to dlatego, że żyłem w tym środowisku i nie chciałem w nim brać udziału. Im dalej wchodziłem, tym bardziej się wycofywałem. Być może to była moja specyfika, że zawsze wolałem być na drugim planie. Jest kilku nieodżałowanych raperów, których już z nami nie ma. Najbardziej szkoda mi Freeze’a, który odszedł w momencie, kiedy wszystko w Polsce dopiero się zaczynało. Z żyjących raperów, jestem fanem Pyskatego, ale on raz na jakiś czas gdzieś się pojawia. Myślę, że chciałbym go więcej usłyszeć.
Debiutowałeś w 1995 roku na albumie Trials X, znanych z singla “Czuję się lepiey”, jeszcze jako MC Bob. Czy z uwagi na tak wczesny debiut sam czujesz się legendą?
– Ciekawe, że o tym wspominasz, bo Platoon wspomniał mi, że w piątek było trzydziestolecie odtworzenia klipu do “Czuję się lepiey” po raz pierwszy na antenie polskiej telewizji i zagrałem ten kawałek w mojej audycji w Czwórce. Nie wiem, czy to wystarczający powód, bym czuł się legendą. To był zespół, który wskazał mi, jaką drogą podążać, bo wtedy totalnie nie wiedziałem, jaki rap chcę robić. Mimo że nie był to rap najwyższych lotów, bo Tiger nigdy nie był superspecjalistą od rymowania, miał w sobie coś, co mi się podobało i pokazało, że można rapować po polsku. Chociaż wcześniej słyszałem już Kazika, to oni uświadomili mnie, jaki rap chciałem robić – rap mocno połączony z jazzowymi i soulowymi samplami. Faktycznie, teraz jak o tym mówię, myślę, że najbardziej żałuję, że ich nie ma już na scenie. Ale muszę wspomnieć, że często rozmawiam z Tigerem, mamy dość dobry kontakt, głównie przez wiadomości na WhatsAppie.
Bardzo chciałem namówić ich, żeby byli na mojej płycie, zarówno Platoon, jak i Tiger. Niestety Tiger kategorycznie odmówił. Powiedział, że to jest już jego przeszłość i że odszedł od tego, kiedy zaczął tworzyć muzykę elektroniczną. Jednak udało mi się namówić go na jedną rzecz. Nie będę jeszcze zdradzał, na jaką, ale mogę zapewnić, że pojawi się także na moim albumie.
Wspomniałeś o Kaziku – on zazwyczaj się odżegnywał od bycia pierwszym raperem w Polsce. A jak ty postrzegałeś to w tamtych latach?
– Pamiętam dokładnie, jak wyszło “Spalam się”. To była siódma lub ósma klasa podstawówki. Umówiłem się z kumplami z bloku naprzeciwko szkoły, gdzie mieszkał mój kolega Marcin Grabowski. Poszliśmy do niego pić tanie wino, chociaż wtedy nie były to jeszcze tak tanie wina, a raczej wina “Bez Atu” – nie wiem, o co chodziło z tym “bez atu”, ale były mocniejsze. Koledzy dosypali mi popiołu do szklanki z winem, więc czułem się jak meserszmit. Wracałem do domu prawie na czworakach i przerabialiśmy wtedy kasetę “Spalam się”. Byłem zafascynowany tym, co robił Kazik. Wiem, że on się od tego odcina i nie chce nosić piętna pierwszego rapera, ale jakby nie było, nagrał płytę używając samplera, co było wtedy niespotykane. Chociaż wtedy jeszcze nie do końca wiedziałem, jakie to ma być, bo skupiałem się głównie na muzyce amerykańskiej, w szczególności Public Enemy.
Środki były czysto hip-hopowe.
– Uważam, że Kazik był ważną postacią w polskim rapie. Miałem nawet pomysł, żeby zrobić cover jednego z jego kawałków na moją płytę, ale na razie to sobie odpuściłem. Przypuszczam, że musiałbym załatwić wiele formalności, aby to wyszło dobrze i legalnie.
Uświadomił mi, że rap po polsku może być naprawdę interesujący. Liroy, który wcześniej wydawał płyty po angielsku jako PM Cool Lee, wówczas mnie nie interesował. To był taki czas, kiedy patriotyzm i myślenie, że skoro jesteśmy w Polsce, to rapujemy po polsku, były silne. Do dzisiaj mam podobne podejście i nie lubię wtrącania angielskich zwrotów do rapu, chociaż sporadycznie też mi się to zdarza.
To ciekawe, że dziś Liroy występuje na koncercie “The Legend” wśród innych legend polskiego rapu. Pamiętam, że w czasach, gdy wkręcałem się w polski hip-hop, był mocno krytykowany. Po latach wydaje mi się, że dzięki szerszemu dostępowi do informacji słuchacze rozumieją, że jego styl nie wziął się znikąd.
– To jest naprawdę ciekawa sytuacja, bo faktycznie był bardzo mocno krytykowany. Słuchając “Scyzoryka” z perspektywy czasu, teraz naprawdę lubię ten kawałek. Wtedy mi się on nie podobał, był dla mnie zbyt wulgarny, zbyt obsceniczny.
Może dzisiaj się trochę znieczuliliśmy na tę wulgarność i obsceniczność z uwagi na to, ile mamy jej w rapie.
– Myślę, że Liroy jest mniej obsceniczny niż to, czego możemy słuchać teraz (śmiech). Liroy przetarł szlaki dla kolejnych pokoleń. Jego twórczość, mimo że była kontrowersyjna i wulgarna, wprowadziła rap do mainstreamu. Proponowanie tej muzyki, pojawianie się w miejscach publicznych, w telewizji – to wszystko miało znaczenie. Jakbyś mnie spytał 30 lat temu, to pewnie bym powiedział “j***ć Liroya”, ale dzisiaj myślę inaczej. To nie jest kwestia neutralności, ale dojrzałości, świadomości, zmiany myślenia. Szanuję go za to, co zrobił, bo otworzył drzwi dla innych artystów.
Oczywiście. To było pionierskie przede wszystkim.
– Dokładnie. On pokazał, że rap może być częścią mainstreamu. Nawet jeśli na początku jego styl wydawał się kontrowersyjny, to teraz widzimy, jaki miał wpływ na rozwój gatunku. Z uwagi na to, że słyszeliśmy u niego te pętle z Cypress Hill, to łatwo nam było wołać, że jest kserobojem. Widziałem z nim wywiad, w którym to wytłumaczył i opowiedział to tak, że moja reakcja brzmiała “Ok, to jest sensowne”. Pamiętam, jak na początku DJ Zero oszukiwał mnie, mówiąc, że stworzył bity, które tak naprawdę były pętlami wyciętymi z innych utworów, chociażby Funkdoobiest (śmiech). To były czasy, kiedy dopiero uczyliśmy się, jak samplować. Myślę, że po prostu panowało jeszcze dużo zagubienia i braku świadomości.
DJ Zero jest dalej aktywny muzyczny, nawet jeżeli wielu może się wydawać, że nie, bo nie mają pojęcia, iż współpracuje z Pablopavo i Ludzikami.
– Oprócz tego, że DJ Zero gra w Pablopavo i Ludzikach to jest także realizatorem nagłośnienia m.in. koncertów Mroza czy Vito Bambino. Poszedł mocno w stronę realizacji dźwięku. Zawsze szukał nowych wyzwań, co bardzo szanuję. Nasze ścieżki rozeszły się nie dlatego, że pokłóciliśmy się o pieniądze czy różnice poglądów. Mamy zresztą ze sobą bardzo dobry kontakt do dziś. Po prostu Andrzej zawsze miał swoją drogę, trochę jak kot, który odbija w różne strony. Rap go zmęczył i przed tym, jak spotkałem three.50, rozmawiałem dużo z DJ Zero, bo chciałem nagrać z nim płytę na dwudziestolecie “Muzyka, bloki, skręty”. Powiedział, że nie ma takiej możliwości, więc wyprosiłem go o jeden kawałek, który powstaje już od dwóch lat, ale jeszcze nie ma żadnego zarysu ani szkicu.
Właśnie, co do współpracy z three.50. Był singel “Święta na rapie”, padła deklaracja, że album już niedługo i – jak mawia klasyk – podwórka pytają, kiedy płyta.
– Podwórka pytają już długo. Nie ma przypadków. Three.50 przyszedł do mnie na audycję polecony przez Norberta Borzyma, DJ Berta. Damian zaczął mi wysyłać bity, które od razu przypadły mi do gustu. Każdy bit był dedykowany w 100% mojej osobie. Okazało się, że czujemy to samo, mimo różnic w gustach. Duży wpływ miało to, że przestałem palić marihuanę po 30 latach. Dzięki temu mogłem skończyć płytę. Paląc jointy, wydawało mi się, że wszystko jest pod kontrolą, ale okazało się, że nie było. Zapowiadam tę płytę od 10 lat i nie mogłem jej zrobić przez samoocenę oraz krytykę własnej twórczości. Teraz się tego wyzbyłem i myślę, że to klucz do nagrania dobrego albumu.
To jak długo jeszcze poczekamy?
– To pytanie wisi w przestrzeni od wielu lat, więc niech tak pozostanie (śmiech). Ta płyta miała być gotowa na wiosnę, ale mimo że moje wokale są praktycznie skończone, muszę jeszcze dograć kilka rzeczy. Pozostali jeszcze goście. Co prawda nie wszyscy zaproszeni artyści są z kręgu hip-hopu, żeby nie było, że po 18 latach robię płytę wypełnioną wyłącznie gośćmi z tego gatunku. Oczywiście będzie kilka osób, z którymi chciałem współpracować od dawna, ale nigdy wcześniej się nie udało. Nasze drogi często się mijały, lecz tym razem wszyscy, których zaprosiłem, zgodzili się na współpracę, co mnie bardzo cieszy. Proces nagrywania z gośćmi zazwyczaj jest bardzo długi, więc żeby się nie spieszyć, przedłużyliśmy ten czas o wakacje, a płyta wyjdzie na jesień. Mam już nawet dokładną datę, ale jeszcze przez kilka dni nie mogę jej podać, bo dogaduję kwestie wydawnicze. Myślę, że w tym tygodniu wszystko się rozstrzygnie i będę mógł oficjalnie ogłosić, kiedy album się pojawi.
Mam też dużo utworów, które zrobiłem, ale nie zostały one jeszcze wydane. Myślę o wrzuceniu ich do sieci albo stworzeniu specjalnego albumu z niewydanymi kawałkami. Wśród nich jest numer z DJ Epromem, który nigdy się nie ukazał, oraz kawałek z DJ Zero, z którym na pewno chcę zakończyć tę naszą przygodę. Uważam, że nasza współpraca zakończyła się trochę za wcześnie. DJ Zero to mega zdolny i fajny gość, który ma dużo talentu i przede wszystkim poukładane w głowie.
Słyszałem, że kiedyś nagrałeś płytę z Sir Michem, która nigdy nie ujrzała światła dziennego. Będą tam też te kawałki?
– Te numery z Sir Michem są bardzo dobre. Nie mamy żadnego otwartego konfliktu, ale Michu to bardzo bliski przyjaciel mojego byłego kolegi [mowa o Tede, z którym Numer Raz od kilku lat pozostaje w konflikcie – przyp. red.], więc nie wiem, czy jest sens się w to pchać. Myślę, że Michu pewnie nie miałby problemu, gdybym zaproponował, żebyśmy zrobili z tego mixtape w stylu “Lost Tapes” i nie miałbym zamiaru tego sprzedawać, tylko wrzucić do internetu za darmo. Ale to trzeba by zapytać Michała, bo nasze drogi się od tamtego czasu nie przecięły. Rozmawialiśmy tylko raz przez telefon. Więc może wszystko się jeszcze ułoży.
Jeśli nie, to zrobię te numery na innych bitach. Zwrotki są świetne i uważam, że ten album był naprawdę dobry. Niestety, nie wyszedł z różnych powodów, między innymi dlatego, że “ten drugi” powiedział, że to nie ma sensu, że album jest bardzo smutny. Żałuję tego, bo gdybyśmy wtedy to wydali, to mogłoby to trochę pokrzyżować plany innych wydawnictw (śmiech). Ale zawsze byłem skromny i pokorny, więc uznałem, że ma rację. Dlatego ta płyta przeszła do historii jako niewydana.
Biorąc pod uwagę to, co Sir Michu robi producencko, od razu się zastanawiam, jak brzmiałaby ta płyta. Trapowe “Serum prawdy” było ogromnym zaskoczeniem.
– Wiesz co, ja w ogóle odkryłem, że na takich bitach się w ogóle totalnie inaczej rapuje i jest to wyzwanie.
Inne tempo, inna podziałka wymagają innego podejścia do pisania tekstu.
– To, co szykujemy z Three.50, to po prostu będzie hip-hopowa płyta, bez żadnych kompromisów. Myślę, że będzie to rap w najlepszym wydaniu, o jakim zawsze marzyłem. Będzie tam jeden trapowy numer, chociaż też nie do końca, ale dzięki pomysłom DJ Eproma stworzyliśmy coś naprawdę niesamowitego. Podziałka jest trochę inna, więc rzeczywiście rapuję tam inaczej. Zresztą uważam, że “Serum Prawdy” to jeden z moich lepszych kawałków, jakie nagrałem. Jednak cała płyta w tym stylu? Nie, to nie dla mnie – byłoby to męczące.
Wiesz, czasem czekam na album kogoś z amerykańskich raperów lat dziewięćdziesiątych, kto wraca po latach i nie chciałbym, żeby nagle całkowicie zmienili styl i zaczęli robić trapowe numery. Byłoby to sztuczne i jedynie próbą wpasowania się w nową falę, by zaistnieć w obecnym świecie muzyki.
Zauważam, że te albumy, które wychodzą od starych graczy, są utrzymane w klimacie ich początków, choć z nowoczesnym twistem. Na przykład ostatni album Smif-N-Wessun, który, choć nie jest tym, co było 30 lat temu, nadal jest świetny. Cieszę się, że trzymają się swojego stylu, a nie próbują robić czegoś nowego tylko dlatego, że jest to popularne.
Gdybym nagle wydał trapową płytę i zaprosił Bambi, Young Leosię i Kizo, myślę, że zrobiłbym z siebie trochę głupka. Może nawet by się zgodzili na współpracę, ale nie wpadłbym na taki pomysł, żeby ich zaprosić. Tu nie chodzi o to, czy lubię ich muzykę, czy nie, bo uważam, że każdemu należy się szacunek. Oni zrobili świetny biznes z rapu, choć jest to dosyć dalekie od tego, co ja robię. Ich muzyka jest teraz popularna i podyktowana prawami rynku, ale szacunek za to, jak pokierowali swoją karierą i że zarabiają na tym dużo pieniędzy.
Pewnie, nie spodziewałbym się, żeby Nas i DJ Premier – którzy może w końcu wydadzą tę zapowiadaną od wieków wspólną płytę – nagle zwrócą się w kierunku trapu.
– Preemo to zapadłby się pod ziemię, jakby miał jakieś trapy robić (śmiech).
Ale z Christiną Aguilerą współpracował w przeszłości.
– Tak, ale na własnych zasadach – poza tym “Back to Basics” to świetny album. Często do niego wracam i gram go w Czwórce. Tak samo remix Janet Jackson “Together Again”. Nawet jak wykracza poza rap, znajduje ten wspólny mianownik z artystami, tak jak zrobił to z Christiną Aguilerą. To była jej płyta i to było słychać, że to jej album. Nawet teraz, kiedy o tym mówię, słyszę jedną pętlę i od razu mi się przypomina. Chyba włączę ten album w drodze powrotnej z pracy, bo jest świetny (śmiech). Myślę, że jest taka różnica, że producenci tacy jak Pete Rock czy Premier potrafią zrobić muzykę popową na swoich zasadach, podczas gdy bardziej współcześni producenci jak Timbaland czy Pharrell Williams lepiej dostosowują się do współczesnych brzmień.
Timbaland do czasu albumów z Aaliyah i Missy Elliott miał swoje charakterystyczne brzmienie – to była niespotykana wyobraźnia, jedyne rozpoznawalne bębny. Ale przy “Shock Value” zaczął zwracać się w stronę tego, co określamy mianem muzyki współczesnej. Podobnie było z Pharrellem Williamsem. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych i na początku 2000. produkował utwory dla chyba wszystkich artystów, którzy byli na listach przebojów. To, co robił w ramach Neptunes z Chadem Hugo, było niesamowite. Ale dzisiaj jak jest bit Pharrella to muszę doczytać, że to jego bit.
Ma ten swój tag producencki polegający na powtórzeniu z samego początku tego samego fragmentu cztery razy. Wiesz, wydaje mi się, że to kwestia tego, że DJ Premier i Pete Rock to charakterystyczne cięcia sampli, a Timbaland i Pharrell to groove.
– Tak, rzeczywiście, są to wielcy specjaliści. Najbardziej szkoda mi chyba Kanye Westa, którego pierwsze albumy były dla mnie wyjątkowe. To było dziwne, że wtedy był krytykowany – wielu moich kolegów, którzy słuchali rapu, uważało, że Kanye jest słaby, że nie potrafi rapować. Dla mnie było zupełnie odwrotnie, ponieważ bardzo podobał mi się jego styl rapowania, nie wspominając już o charakterystycznym stylu jego bitów. Pomijając jego kontrowersyjne wypowiedzi czy robienie koszulek ze swastyką oraz wspieranie Trumpa, to po prostu jego muzyka już nie jest tym samym.
Trafiłem na wypowiedź, że “The Main Ingredient” Pete Rocka i C.L. Smootha to twój ulubiony album. Osobiście wolę “Mecca and The Soul Brother”, ale nie będę się kłócił (śmiech).
– Wiesz, tu nie ma się o co kłócić – to dyskusja jest istotna (śmiech). Dla mnie obie płyty są genialne, ale “The Main Ingredien” to opus magnum. To jest dla mnie świętość, w której wszystko się zgadza w 100 procentach.
“Mecca and The Soul Brother” to była jedna z pierwszych rapowych zagranicznych płyt, w które się wciągnąłem. Jak usłyszałem “Lots of Lovin” to miałem takie “Wow, to brzmienie – nikt czegoś takiego w Polsce nie zrobił”.
– Miałem okazję być na ich koncercie i płakałem – po prostu płakałem ze szczęścia, że oni mogą to grać. Byłem tam ze swoją ukochaną, której ten kawałek się bardzo spodobał. Spełnienie marzeń. Miałem cudowną osobę przy sobie, dwóch najlepszych dla mnie artystów i grali najpiękniejszy numer o miłości.
Bo to jest piękny numer.
– Tak. Natomiast zawsze marzyłem o tym, by nagrać taki album jak “The Main Ingredient” i myślę, że w końcu mi się udało.
A ktoś z nowej fali rapu szczególnie przypadł ci do gustu?
– Wiesz co, nie mam chyba jednego ulubionego rapera z nowej fali. Cenię Białasa, ale on już nie jest nową szkołą, bo swoje zrobił i jest trochę starszy. Nadal jednak uważam, że jego poziom rapowania i punche są świetne. Może nie ma super flow, ale potrafi wymyślić tak dobre teksty, że głowa pęka.
Trochę po macoszemu, ale z nowej szkoły na pewno wyróżnia się Mata. Fajnie, że mówi dokładnie to, co myśli i nie cenzuruje się zbytnio. Osiągnął duży sukces i nadal to robi. Pod względem muzycznym cenię również Taco Hemingwaya, chociaż też już nie jest nowa fala. Ale ogólnie, szczerze mówiąc, z tą nową falą mam trochę problem, bo nie jestem w stanie jej za bardzo słuchać.
Słyszę, bo oprócz Maty wymieniłeś ludzi w moim wieku (śmiech).
– Wiesz, ja się trochę zatrzymałem, bo dla mnie jest to trudne do słuchania, nie dlatego, że nie rozumiem tekstów, ale dlatego, że nie rozumiem całej formy. Wiele kawałków wydaje mi się identycznych. Czasem staram się przekonać, ale po prostu nie mogę. Jednak są rzeczy, które mi się podobają, na przykład Rów Babicze. Ich muzyka to dla mnie sztos, przede wszystkim dzięki poczuciu humoru, które bardzo cenię w rapie. Nie mówię już o Jareckim czy BRK, ale to stare dziady (śmiech).
Jak rap ma się świetnie, tak zupełnie zniknęła nam kultura hip-hopowa złożona z czterech elementów. DJ-e poznikali z numerów rapowych, breakdance i graffiti poszły swoją drogą. Uda nam się to spiąć z powrotem?
– Oczywiście, każda historia, każda moda w końcu zatacza koło. To, że rap przestał być integralną częścią hip hopu, wynika z tego, że młodzi ludzie nie czują potrzeby, by wszystkie elementy były obecne w ich życiu. W naszym pokoleniu było to naturalne, że rap, bboying, graffiti i DJ-ing tworzyły jedną całość. Że jest “knowledge”.
– Tak. To wszystko było dla nas niezmiernie ważne. Nigdy nie rysowałem po ścianach i nie tańczyłem breaka. Oczywiście próbowałem, bo wiadomo, że jakieś próby były, ale z marnym skutkiem. Ale to było dla nas jednością. Kiedyś padało pytanie “czy rap, czy hip-hop?” i zawsze stukaliśmy się w głowę, bo przecież to było to samo. A teraz to jest bardzo dobre i zasadne pytanie.
Pamiętam, jak kiedyś uczestniczyłem w jamach hip-hopowych. Mam wrażenie, że to poumierało.
– Jechało się pociągami do innego miasta. To było często półlegalne. Jechało się na święto hip-hopu, żeby pobyć z tymi ludźmi. Ale czasy się zmieniły. Teraz artyści wyprzedają Stadion Narodowy i Torwar, a tam nie ma miejsca na graffiti czy breakdance.
Nie ma miejsca na hip-hop.
– Tam jest dużo miejsca na hajs, bo kiedyś tego hajsu nie było (śmiech). U mnie na płycie nie ma breaka, ale na pewno będzie DJ Eprom i zapewniam, że będę miał hip-hopowy album.
Czego będziemy mogli się spodziewać po twoim koncercie na The Legend w Gliwicach?
– Fajnie, że organizatorzy o mnie pamiętali. Myślę, że to będzie półgodzinny, bardzo przyjemny występ, podczas którego pokażemy zarówno to, co było, jak i to, co będzie. Będziemy działać na żywo – z producentem z bitmaszyną i DJ Eprom z gramofonami. Chciałbym, żeby wszystko wyszło jak najlepiej. Nie grałem koncertu od wielu lat, zwłaszcza tak dużego, więc to dla mnie kolejne wyzwanie. Wydając tę płytę, czuję się znowu jak debiutant, choć mam już prawie 50 lat. Wiem, że wyjście na scenę znowu sprawi, że poczuję te same emocje, co kiedyś, a może nawet więcej.
Wiem, że my we trzech będziemy bardzo zadowoleni z tego występu. Jak ludzie na to zareagują, trudno powiedzieć. Wiem, że pojawiają się tam ludzie, którzy są spragnieni takiego rapu. Liczę, że spodoba im się to, co zaprezentujemy, bo będzie to półgodzinny powrót do przeszłości, ale z zaznaczeniem, że jest rok 2025.